Spalony Borów po pacyfikacji z rozjeżdżoną przez niemieckie pojazdy wojskowe drogą (fot. Wojciech Lipowski)

80 lat temu, Niemcy dokonali największej i najkrwawszej pacyfikacji polskiej wsi. 2 lutego 1944 r. niemieckie oddziały wymordowały ok. 1200 osób, w tym 300 dzieci we wsiach Borów, Karasiówka, Szczecyn, Wólka Szczecka, Łążku Zaklikowskim i Łążku Chwałowskim – wioskach leżących na pograniczu woj. lubelskiego i podkarpackiego, 30 km na północ od Stalowej Woli.

Borów i okolice Borowa były w czasie niemieckiej okupacji terenem działania oddziałów Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). Okolice Borowa partyzanci NSZ nazywali „Stolicą”, ponieważ tam była ich główna baza. Dokładne przyczyny pacyfikacji tych terenów nie są do dziś znane, jednak można śmiało twierdzić, że była to akcja wymierzona w polskie podziemie narodowe i wspomagającą ich lokalną ludność. Akcję prawdopodobnie spowodowały donosy komunistycznej partyzantki wrogo nastawionej do NSZ, a z która się w okolicy często ścierali. W lutym 1944 roku Niemcy postanowili przeprowadzić akcję „oczyszczającą” teren z „bandytów” i wszelkich wrogów. Plan akcji był ten sam jak w setkach innych miejscowości. Niemcy najpierw otoczyli bezbronne wioski, zaczęli podpalać zabudowania i urządzali polowania na każdą żywą istotę, nieustając aż zabili wszystkich, którzy nie byli w stanie się bezpiecznie ukryć. Niemcy zaangażowali w akcję pacyfikacyjną Borowa i okolic ogromne siły. Dzień przed akcją przeprowadzili szczegółowe rozpoznanie lotnicze, później cała okolica została nad ranem otoczona pierścieniem wojska. W akcji wzięło udział kilka tysięcy żołnierzy Wehrmachtu, żandarmerii, jednostek SS, własowców wspomaganych artylerią, lotnictwem, czołgami i wozami pancernymi.

Stolica NSZ

– Borów to była nasza stolica – wspominał przed śmiercią z sentymentem dr Bohdan Szucki, prezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. – Cały ten teren był naturalnym zapleczem narodowej partyzantki. W Borowie i okolicach zlokalizowana była centrala 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej Ziemi lubelskiej, tzw. Kretowisko. Pułk powstał 14 listopada 1943 r. Towarzyszyła temu wydarzeniu podniosła religijna uroczystość. Ołtarz polowy stanął w lesie za borowskim młynem. W Mszy św., podczas której poświęcono pułkowy sztandar z Matką Bożą Częstochowską, orłem i napisem „Bóg, Honor, Ojczyzna”, uczestniczyli trzej kapłani – ks. Stanisław Skulimowski, borowski proboszcz, ks. Władysław Stańczak, administrator parafii, i ks. Lądowicz z Antoniowa. Wokół ołtarza stali partyzanci oddziałów „Sępa”, „Znicza”, „Cichego”, „Ojca Jana”, „Kawalerii Zawichoskiej”, „Dymszy”, żołnierze placówki Armii Krajowej z Borowa i okoliczna ludność.

Choć zgrupowanie NSZ dominowało w tej części powiatu kraśnickiego i dysponowało ono dobrym uzbrojeniem i wyszkolonymi żołnierzami, to jednak nie zdołało obronić „swoich” wiosek. Niemcy użyli do pacyfikacji Borowa zbyt wielkich sił, a ponadto zaatakowali zimą, gdy dowódca NSZ rotmistrz i cichociemny Leonard Szczęsny Zub-Zdanowicz „Ząb”, rozformował swoje oddziały, pozostawiając jedynie 50-osobową grupę. Wobec przeważających kilkanaście razy sił wroga „Ząb” zdecydował się na wyczanie oddziału do lasu. Wraz z nim schroniło się tam ok. 200 mieszkańców Borowa.

Po latach, w 1947 roku, będąc na emigracji w Anglii Zub-Zdanowicz został oskarżony o to, „że nie wyczerpawszy stojących do jego dyspozycji środków obrony, opuścił wieś…”. Sprawę rozpoznawał 2. Sąd Polowy przy Polskim Korpusie Przysposobienia i Rozmieszczenia. Dochodzenie umorzono wobec stwierdzenia oczywistej dysproporcji sił polskich i niemieckich. Do dziś wśród historyków i kombatantów nie ma jednak zgodności co do przyczyn przeprowadzenia przez Niemców tak krwawej pacyfikacji. Mówi się o rutynowym „czyszczeniu” przedpola czającego się frontu, o represjach za zwłokę w dostawie tzw. kontyngentów, o reakcji na partyzanckie akcje dywersyjne, o ucieczce z oddziału NSZ dwóch szpiegów, z których jeden, niejaki Wilenko, widziany był w czasie pacyfikacji Borowa i o donosie złożonym przez komunistów. Jednak brak jest jednoznacznych dowodów potwierdzających którąkolwiek z tych hipotez. Żadna z tych tez nie tłumaczy też tak niespotykanych rozmiarów zbrodni.

Oczami świadka

Honorata Kozłowska doskonale pamięta wydarzenia z 2 lutego 1944 r. Mieszkała wówczas w Borowie. Straciła matkę, babcię, dziadka i czworo innych członków rodziny. Tak zapamiętała ten dzień:

– Było to w święto Matki Bożej Gromnicznej – wspomina ze łzami w oczach. – Rano, o godz. 9.00, byłam w kościele na Mszy św. z babcią i 14-letnim bratem, który służył do Mszy św. O hitlerowcach otaczających wieś ludzie w kościele dowiedzieli się od ks. Władysława Stańczaka, który zawrócił z drogi do Wólki Szczeckiej, gdzie jechał z wizytą duszpasterską. Pani Honorata pamięta, że w kościele wybuchła panika. Ludzie uciekali w popłochu, choć ksiądz ostrzegał, żeby zachowali spokój. – Mój brat uciekł wtedy w komeżce z kościoła aż na drugi brzeg Wisły. Przeżył, ale spotkaliśmy się dopiero po trzech tygodniach – opowiada. Jej babcia, Barbara Pietruszka, wyszła z kościoła jako ostatnia. Nie spieszyła się, zdążyła jeszcze pożegnać ołtarz. Tylko ksiądz został w środku. Gdy opuściły kościół, w Borowie roiło się już od Niemców. W kluczowych punktach wsi stali jeden koło drugiego, ale jeszcze nie strzelali. – Widziałam ich dokładnie, bo mieszkaliśmy tuż przy lesie i wracając z kościoła, trzeba było przejść przez całą wieś – mówi pani Honorata. Babcia odprowadziła ją do furtki, ale nie chciała wejść do środka. – Pójdę powiedzieć swoim na Łążku, że tu, w Borowie, są Niemcy – powiedziała i poszła. W domu była tylko mama pani Honoraty, Józefa Delekta. Ojciec przebywał w tym czasie z partyzantami w lesie. – Naraz przed dom podjechali żandarmi i zabrali mamę na ciężarówkę. Okazało się, że zawieźli ją na Zamek do Lublina i po tygodniu rozstrzelali. A zabudowania wszystkie spalili – opowiada Honorata Kozłowska. Jest przekonana, że Niemcy musieli dobrze wiedzieć o tym, że w ich domu mieściła się partyzancka apteka i przyjmował lekarz Ludger Zarychta. – Mnie udało się przeżyć, ale przez dwie noce przerażona, o chłodzie i głodzie, koczowałam w lesie. Widziałam pożary, słyszałam krzyki ludzi. Tymczasem babcię pani Honoraty czekał w Łążku przerażający widok. Na placu przed domem leżeli zastrzeleni jej mąż Adam, syn Józef z żoną i dwojgiem dzieci na ręku. –Później rodzina chciała zabrać babcię do siebie, ale ona się uparła i postanowiła nie opuszczać zmarłych. Po tygodniu zastrzelili ją przejeżdżający żandarmi – mówi Honorata Kozłowska. – Widzi pan, jaki to dziwny zbieg okoliczności. Moją mamę Niemcy zabili po 7 dniach cierpień na Zamku w Lublinie, a babcię tego samego dnia tu, na miejscu, w Łążku.

Tego nie da się opowiedzieć

W tym samym Łążku prawdziwą gehennę przeżyła pani Stanisława Ziółkowska z rodzeństwem. – Gdy pojawili się Niemcy, mama nam powiedziała: „Wy idźcie do lasu, a ja będę wszystko ratować”. Była sama, bo ojca i starszego brata Niemcy zabrali wcześniej na roboty do Rzeszy – tłumaczy pani Stanisława. Miała wtedy 14 lat i była najstarsza z piątki dzieci. Najmłodsza siostra miała 6 miesięcy, jeden brat 3 lata, drugi 5, a trzeci – 10 lat.

– Szliśmy w stronę takiego rozdołu, a tu zaczęła się straszna strzelanina – opowiada. – Patrzę, pali się. Wzięłam jednego brata na jedną rękę, siostrę na drugą, resztę braci obok i uciekamy. Naraz ktoś w mundurze – ale to nie był Niemiec, tylko chyba Czech – zawrócił nas z drogi i zaprowadził do okopu w lesie koło kościoła. Przykazał, żebyśmy nie wychodzili, bo nas Niemcy pozabijają.

Jednak Niemcy odkryli ich kryjówkę. – Przyszło ich chyba pięciu, esesmani, pamiętam te trupie czaszki. Jeden z nich ze śmiechem przewrócił mnie kopniakiem na ziemię. „Bandit” – mówi i sięga po pistolet. Zaczęłam go błagać, żeby nie strzelał. Ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Życie zawdzięczamy temu, co nas przyprowadził. Miałam ze sobą list od ojca z Niemiec i ten Czech pokazał esesmanom niemiecki adres, coś im tam powiedział. To nas uratowało.

Sparaliżowane strachem dzieci przez dwa dni nie wychodziły z okopu. Wieś była spalona. Ich dom również. Wszędzie poniewierały się ludzkie ciała. Napotkani ludzie poradzili dzieciom, żeby nie kręciły się po wsi, bo Niemcy jeszcze mogą wrócić. Znalezionym wozem zaprzężonym w konia, którego właściciel zginął, dotarli w nocy do wujka mieszkającego w Nowinach nad Sanem. Przygarnął ich na prawie dwa lata.

Kilka dni po pacyfikacji Borowa złapał tęgi mróz, a całą okolicę pokryła gruba warstwa śniegu. – Szukaliśmy mamusi, ale pod śniegiem nie mogliśmy znaleźć – mówi pani Stanisława. – Dopiero gdy na wiosnę śniegi zeszły i odtajało, razem z wujkiem odszukaliśmy mamę i pochowaliśmy ją. Mama cała się spaliła. Poznałam ją po drucianej spince, którą nosiła we włosach.

Świadectwo polskiego męczeństwa

Pani Stanisława Szymańska, z domu Miałkowska, mieszkała w Borowie na Gąsiorach przy samym lesie. Przeżyła masakrę, uciekając z dziećmi na rękach wpław przez rzekę Sannę. Mokra ukryła się w ziemniaczanym dole. Później udało jej się dotrzeć do sąsiedniej wioski. Nie udało się przeżyć matce i siostrze pani Szymańskiej. – Zabiło je wojsko, co szło od Kosina – mówiła kobieta. – Nie dość, że do nich strzelali, to jeszcze bagnetem pokłuli, a potem czymś oblali i podpalili.

23 lutego 1944 r. Józef Poray-Wybranowski, wyczując się z zaatakowanej przez Niemców gajówki pod Borowem mówił: zginęło tam 10 żołnierzy NSZ – przechodził przez Borów w okolicy Gąsiorów. Choć niedawno wrócił z obozu w Treblince, to, co zobaczył, wstrząsnęło nim. „Ani jeden dom czy budynek gospodarski nie uratował się od pożogi”... „Widok był wprost okropny. Wszędzie walające się trupy ludzkie i bydlęce, przeważnie popalone, i ustawicznie wiszący nad tym pogorzeliskiem straszliwy zapach spalonego mięsa, tak bardzo mi znajomy z obozu zniszczenia w Treblince… Chciałem co prędzej przejść przez to świadectwo polskiego męczeństwa…”.

Reakcyjne wsie

W czasie pacyfikacji Borowa, Karasiówki, Łążka Chwałowskiego, Łążka Zaklikowskiego, Szczecyna i Wólki Szczeckiej Niemcy zamordowali ok. 1200 osób, w tym co najmniej 300 dzieci i proboszcza parafii w Borowie ks. kpt. Stanisława Skulimowskiego. Tragedia Borowa została przyjęta z satysfakcją przez partyzantkę komunistyczną. „Grupy i wsie reakcyjne otrzymały poważne ciosy od Niemców” – pisał w meldunku z 1 marca 1944 r. dowódca Okręgu lubelskiego Armii Ludowej (AL) Mieczysław Moczar.

Jak twierdzi historyk Marek Chodakiewicz, „pacyfikacja Borowa i okolic była przede wszystkim na rękę komunistom”.Choć wrogość NSZ i ugrupowań komunistycznych była faktem powszechnie znanym, to jednak Zub-Zdanowicz stanowczo odmawiał współpracy z Niemcami w zwalczaniu zgrupowań komunistycznych. Tymczasem istnieje wiele poszlak wskazujących właśnie na komunistyczną inspirację zbrodni w Borowie. Tak uważa np. wachmistrz Edward Bryczek „Ostoja”, żołnierz Batalionów Chłopskich, który wprost twierdził, że pacyfikację przeprowadzono na podstawie komunistycznego donosu do Niemców na NSZ. Donos ten miał widzieć na własne oczy jeden z wywiadowców BCh na posterunku policji granatowej w Kraśniku. Zresztą przypadki denuncjowania przez komunistów członków podziemia niepodległościowego niemieckim władzom ujawniano też w innych rejonach Lubelszczyzny. Na przykład w Lubartowie przy zabitym komuniście znaleziono listę członków Armii Krajowej adresowaną do gestapo.

Opinia o „reakcyjności” wiosek w okolicach Borowa trwała do czasów PRL a może i dłużej. Komuniści nie zapomnieli walk z partyzantką NSZ. Przez lata w PRL śledzeni byli i wyłapywani ludzi związani w czasie wojny z podziemiem narodowym. Jeden z takich procesów odbył się w 1953 roku. Wśród skazanych znaleźli się żołnierze NSZ ze zgrupowania „Zęba” – m.in. Kazimierz Wybranowski „Kret”, Leon Cybulski „Znicz”, Ryszard Ławruszczuk „Zagłoba”, Jan Wtykło „Wojna”, a także ks. Władysław Stańczak – kapłan, który przeżył pacyfikację Borowa. Księdza skazany był na 6 lat więzienia.

Informacji o zbrodni w Borowie próżno szukać w podręcznikach historii. – Ta zmowa milczenia nad tragedią Borowa i okolic w okresie komunizmu jest wielce wymowna – uważał za życia dr Bohdan Szucki. – Przeczyła lansowanej przez lata tezie, że NSZ współpracowały z Niemcami. Zresztą zapewne komunistyczne władze uważały, że i tak ci, którzy zginęli, byliby w PRL obywatelami trzeciej kategorii, więc nie było kogo wspominać czy żałować. A może jeszcze ktoś zacząłby dochodzić, dlaczego spacyfikowano wsie sprzyjające poglądom narodowym, a nie ruszono pobliskich wsi komunistycznych…

Pamięć

Rocznicowe obchody pacyfikacji Borowa i okolic odbywają się każdego 2 lutego. Uroczystości rozpoczynają się zawsze w kościele pw. św. Andrzeja Apostoła w Borowie, a następnie przechodzi przemarsz na cmentarz w Borowie gdzie składane są wieńce na mogile zbiorowej.

Marek Wróblewski

Bibliografia: Archiwum Muzeum Kierownictwa Dywersji Armii Krajowej (w organizacji), „Nasz Dziennik” nr 51(1850) z 1 marca 2004 r., www.nsz.com.pl, krasnik.naszemiasto.pl, wikipedia.org

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *